Pytam czasem innych ludzi.
i
Usłyszałam ostatnio po krótkim namyśle rozochoconego tematem niefrasobliwego rozmówcy. Moja twarz nieruchoma jak głaz, starała się i tym razem nie zdradzać oznak lekkiej konsternacji; niebywale dzielnie bowiem znosiła każdorazowy zawód.
Serio? I na dobre wychodzi ci taka wolność? Nie daję za wygraną i duszę dalej jak cytrynę. Kwaśną cytrynę...

Usłyszałam raz.
No i witki opadły. I to wszystkie cztery na raz... Nojapierdziu...Poza oczywistymi :) odpowiedziami, że zbyt duża wolność i swoboda to nic dobrego zdarzały się i takie ananasy...
Na szczęście jednak, znaleźli się i tacy (nawet w większości), którzy w odpowiedzi na to pytanie wstrzymywali nieco oddech
patrząc gdzieś za mnie, lub z lekkim uśmieszkiem drapali się po najulubieńszym w takich momentach
fragmencie twarzy... Mówiąc mniej obrazowo - namyślali się nieco.
Po dłuższej wymianie informacji dowiadywałam się najczęściej, że w w/w
związkach (tych, które jeszcze przetrwały) działo się nie za dobrze - z różnych powodów. Ale najczęściej nie było już mowy o wzajemnym
partnerskim zaufaniu, oparciu, poczuciu bezpieczeństwa i przyjaźni. Była
za to chęć jak najczęstszego wyrwania się z chaty i zabalowania. Najlepiej do rana. Najlepiej bez męża/żony. I tu dochodziliśmy do sedna. Do wolności.
Czy o o taką właśnie "wolność" chodzi w związku? Czy naprawdę tego oczekujemy wiążąc się z kimś i planując przyszłość? Czy do tego powinniśmy doprowadzać nasze partnerstwo?
Tak
pojęta wolność może daje chwilową przyjemność, ale tylko jednej osobie, mianowicie "uciekinierowi". A w związku zazwyczaj poza uciekinierem jest jeszcze druga
osoba - "czekacz". Po ucieczce - "czekacz" jest zostawiony z
reguły w kiepskim nastroju, czasem złości, być może dezorientacji i/lub
braku poczucia bezpieczeństwa oraz zaufania. Czy to jest wolność? Wg.
niektórych może trochę egoistyczna, ale tak. Tymczasem poza chwilową
"wolnością" "uciekiniera", nie niesie to ze sobą nic pozytywnego. Bardzo często pozostawia osad, pogłębia istniejące problemy, wywołuje złość, zniechęcenie, utratę zaufania, a nawet
szacunku do drugiej osoby. "Uciekinierzy" i "czekacze" toczą z reguły rozgrywki, które wraz z istniejącymi problemami, doprowadzają do stanu trwania obok siebie, bylejakości i stopniowego rozkładu..
Potrzeba
tego rodzaju "wolności" powinna stanowić sygnał ostrzegawczy, że w związku coś przestało już grać. Na chłopski rozum: Kto chce od siebie CIĄGLE odpoczywać, wyrywać się, szaleć,
i jak najczęściej zapominać?
Osobiście rozumiem wolność w związku nieco inaczej. A raczej - napisałabym śmiało - kompletnie na odwrót. Moje
pragnienie wolności polega bowiem na możliwości powiedzenia drugiej osobie
wszystkiego co mnie boli i gryzie, bez strachu, że zostaną mi przypisane
złe, odmienne od moich intencje, lub zostanie to wykorzystane przeciwko mnie. To możliwość zrobienia niemal
wszystkiego; szalonego i głupiego (w granicach rozsądku, szacunku do
innych) czy dziwnego bez nazwania mnie nienormalną z natychmiastowym
wskazaniem do leczenia. Wolność to brak przymusu...czynienia i mówienia
tego, czego oczekuje
druga osoba, by nie pomyślała o mnie źle, nieprawdziwie.
Nie chodzi tu o łamanie zasad dobrego wychowania czy zachowania, ale o
przymusowe upodabnianie się do osoby, która podoba się
partnerowi.. by był zadowolony, by nie objeżdżał pleców, by nie
szydził w myślach... Nie chodzi tu również o zachowanie w stylu róbcie co chcecie.. tylko o brak tłamszenia ze strony drugiego, typu: "nie
śmiej się tak głośno, bo wszyscy usłyszą", "wypada przeprosić, by on/ona
sobie nic nie pomyślała" (nieważne, że nie zawiniłeś) "wypada przytakiwać,
nawet jeśli go już nie słuchasz", "po co mówisz o Bogu - wyśmieją
Cię", "dlaczego mówisz komuś prawdę - jeszcze się obrazi...". Łochocho! Wolność do dla mnie szeroko pojęta szczerość i prawda. Bo nie
ma nic bardziej ograniczającego niż manipulacje i kłamstwa, gmatwanie w życiu swoim i partnera.. Tylko prawda czyni nas prawdziwymi, autentycznymi, bezpiecznymi, uwalnia z więzów kłamstw i domysłów.
Moim zdaniem tak pojęta wolność daje
spokój, swobodę, poczucie, że jest się w odpowiednim miejscu z
odpowiednią osobą. Bo nawet gdy miłość już nie ta, co kiedyś - nie chce się z tego wspólnego miejsca uciekać. W takiej atmosferze nabiera sił by pracować nad sobą i związkiem, by rozwiązywać problemy i ulepszać w miarę możliwości to wspólne życie. Bo się chce. I nie
trzeba panować nad każdym słowem, bo mając dobre intencje - nie powinno się nigdy
zostać źle zrozumianym, nie powinno przypisywać się mu jakiegokolwiek zła... Człowiek może
liczyć na zaufanie i może ufać. Może powiedzieć wszystko, licząc na oczyszczającą i szczerą rozmowę, która zbliża, a nie pogrąża. Nie ma nic cieplejszego i
puszyście lekkiego niż powiedzenie komuś co gniecie na wątrobie i być
dobrze zrozumianym.. Można też śmiać się zbyt
głośno, bekać bez uciekania za drzwi, płakać gdy nie ma
już sił, stać się bez obaw gradową chmurą i złościć się kiedy wszyscy denerwują ...Gdy nie ma kłamstw i udawania - ta druga osoba wie jaki naprawdę jesteś, domyśla się do czego mniej więcej jesteś
zdolny i ma do Ciebie zaufanie. I szacunek. I w końcu gdy powiesz otwarcie: potrzebuję wyjść z kumplami / kumpelami "na piwo" - nie ma
strachu czy obaw, bo wiadomo, że mówisz prawdę nie mając ukrytych intencji. Bo kiedy w związku gra i trąbi - nie uciekasz z
chaty "na piwo" z kolegami / koleżankami by zaszaleć lub kogoś poznać. Idziesz po prostu "na piwo".







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nieuzasadniona i niekonstruktywna krytyka nie będzie akceptowana. Osoby złośliwe i zawistne nie są tu mile widziane.